RELIGIE ALTERNATYWNE – Definicje… definicje …

Definicje… definicje… do czego służą i czy warto o nie kruszyć kopie

Pierwszym problemem, przed jakim staje ktokolwiek, kto zabiera głos w sprawie sekt, jest odpowiedź na pytanie, czym one właściwie są. Nie ma jednej definicji sekty, starczy poczytać rozważania z raportu MSWiA

Czy rzeczywiście trzeba definiować pojęcie sekty?

Pierwsza postawa: Wobec olbrzymiej różnorodności ujęć nietrudno wpaść w stan intelektualnej bezradności, jaki wykazuje np. pan Paweł Królak z Centrum Przeciwdziałania Psychomanipulacji twierdząc, że

W zasadzie nie ma większego znaczenia, co uznamy za sektę, a co za „nie-sektę”. Przyklejanie etykietek nie doprowadzi do rozwiązania problemu. Więcej, jeśli jakąś grupę będziemy określać jako sektę, może się to skończyć rozprawą sądową o zniesławienie. Słowo „sekta” posiada bowiem w mowie potocznej pejoratywne znaczenie, negatywne zabarwienie emocjonalne.

Pan ten przyjmuje, jak twierdzi, perspektywę „przeciętnego człowieka”, któremu jest wszystko jedno, czy jakaś grupa jest czy nie jest sektą, interesuje go tylko, czy grupa jest czy nie jest szkodliwa. Próby definiowania sekt określa jako tendencję do unaukowienia tematu. Tak się składa, że jestem naukowcem, i problem ten widzę z innej perspektywy. To prawda, że dla wielu działaczy antykultowych owe unaukowienie jest tylko sposobem przydania sobie autorytetu, aby w aureoli i powadze nauki móc zwalczać swoich ideologicznych wrogów – to druga postawa. Sądzę jednak, że ich słabość wynika właśnie z tego, że są za mało naukowi i przez to zupełnie nieużyteczni dla przeciętnych ludzi.

Brak naukowości polegać może w tym wypadku na kulcie definicji, ale kompletnej niewiedzy na temat tego do czego ona służy. Wyjaśnijmy więc, że definicja jest narzędziem i tylko narzędziem, a nie celem postępowania naukowego. Każde narzędzie musi być przystosowane do zadań, jakie się mu stawia – o tyle jest użyteczne albo nie. Użyteczność definicji polega na tym, by jasno określała czym się zajmujemy w kontekście problemu, jaki stawiamy. Z etymologii tego słowa wynika, że służy ona określeniu granic (de-finis). Posiadając więc definicję powinniśmy być w stanie jednoznacznie powiedzieć, czy dane zjawisko jest, czy nie jest przez nią określane. Z tego punktu widzenia definicja CPP:

Sekta to grupa, w której zachodzi jednocześnie wysoki poziom totalności (kontroli życia członków) i psychomanipulacji.

jest zupełnie bezużyteczna. Po pierwsze – co to znaczy wysoki poziom kontroli? Od którego momentu się zaczyna? Po drugie – posłużenie się w definicji pojęciem bardziej niejasnym niż przedmiot definiowany – psychomanipulacja – oddala nas od celu, a nie przybliża. O problemach z tym pojęciem – czytaj

Podobnie definicja z Raportu:

za sektę można uznać każdą grupę, która posiadając silnie rozwiniętą strukturę władzy, jednocześnie charakteryzuje się znaczną rozbieżnością celów deklarowanych i realizowanych oraz ukrywaniem norm w sposób istotny regulujących życie członków; która narusza podstawowe prawa człowieka i zasady współżycia społecznego, a jej wpływ na członków, sympatyków, rodziny i społeczeństwo ma charakter destrukcyjny.

Po pierwsze, każda grupa tego rodzaju zaczyna od jednego proroka i jego uczniów (przywołajmy malowniczy przykład Pani Bóg Haliny) – czy to jest silnie rozwinięta struktura władzy? Co to znaczy, że charakteryzuje się znaczną rozbieżnością celów deklarowanych i realizowanych? Gdy grupa deklaruje dążność do zbawienia, to jak stwierdzić, że celu tego nie realizuje? Spróbujmy zastosować to kryterium do organizacji, której nikt za sektę nie uważa: kościoła katolickiego i dodajmy odrobinę złej woli (jak sami nie mamy, można pożyczyć od jakiegoś antyklerykała). Przywołajmy Freuda czy Nietzschego i da się wykazać szkodliwy wpływ i na jednostkę i na społeczeństwo. Sądzę, że nie potrzeba by nawet wielkiej znajomości erystyki aby obronić tezę, że mamy do czynienia z sektą.

Najszkodliwsza wydaje mi się trzecia postawa, która łączy asekuranctwo pierwszej i pseudonaukowość drugiej. Typowym przykładem może być twórczość Piotra Tomasza Nowakowskiego. Pan ten twierdzi, że „W ujęciu socjologicznym sektę definiuje się jako” i tu następuje cytat z niejakiego Fillaire (może jestem jeszcze w tematyce niedouczony, ale pierwszy raz słyszę o tym panu, w literaturze też nic mi się o nim znaleźć nie udało).

Wyrwanie jakiejś definicji z kontekstu jest zawsze niebezpieczne, gdyż- jak wspomniałem, każda definicja do czegoś służy, a nie wiemy, jakie problemy badawcze stawiał ów socjolog (?).

Najbardziej rozbrajające jest jednak stwierdzenie, którym autor kończy ów rozdział:

Nazwać jakąś grupę sektą, to w potocznym rozumieniu tyle, co wydać ujemną ocenę, gdyż obiektywne określenie „sekta” identyfikowane jest na ogół z negatywną konotacją słowa sekciarski. Sprecyzujmy więc, że w niniejszej publikacji posłużymy się neutralną nomenklaturą socjologiczną, stosując termin „sekta” do opisu działalności ruchów dysydenckich kontestujących tradycyjne Kościoły bądź zastany porządek społeczny. (1999:11)

Zaraz potem następuje rozdział „Różne stopnie zagrożenia”, a inne rozdziały to np. „Jak sekty werbują”, „Jak sekty uzależniają”, „Metody kamuflażu” – i tak od pierwszych stron książki, gdzie czytamy, że

sekty uniemożliwiają człowiekowi pielgrzymowanie po ścieżkach prawdy i wolności. Niszczą to, co w nim prawdziwie dobre i piękne, bo taką mają naturę. Nastawione na konsumpcję nie dają człowiekowi nic, przy równoczesnym ciągłym braniu

– trzeba przyznać, rzeczywiście bardzo, bardzo „neutralne” i bardzo, bardzo „socjologiczne” ujęcie.

W dalszej części tej i innych książek tego autora mnóstwo anegdotycznych przykładów odnoszących się do Kościoła Zjednoczeniowego, do Hare Krishna, Rodziny, satanistów, scjentologów, Medytacji Transcendentalneje etc. Pod tym względem autor przebił sam siebie w książce „Sekty, oblicza werbunku”, gdzie nie kłopocze się w ogóle definicjami, ale wali swoją maczugą w wyżej wspomniane a także w Ananda Marga, Misję Czitanii, Świadków Jehowy w jednym szeregu z satanistyczną Świątynią Seta, metodą Silvy, Niebem Kacmajora, Antrivisem, Sahaja Yogą etc., czyli w gruncie rzeczy we wszystkie ruchy i nie ruchy, które nie są jego własną jedynie słuszną religią. Definicja z samej istoty krępuje, nie dziwi więc, że religijni bojownicy z sektami najchętniej się jej pozbywają.

Tymczasem, w gruncie rzeczy nie jest aż tak ważne, jaką definicję sekty przyjmiemy, co to, żeby ją stosować! W wielu książkach i raportach o sektach brakuje tymczasem drugiego, oczywistego z metodologicznego punktu widzenia rozdziału: skoro ustaliliśmy (lepiej lub gorzej) co to jest sekta, to teraz sprawdźmy, które z działających w Polsce (na świecie) organizacji religijnych tę definicję spełniają i dlaczego. Bez tego kroku czytelnik jest tylko obiektem manipulacji, bo nie zna argumentów, dlaczego na przykład Świadkowie Jehowy są określeni jako sekta.

Może dla antysektowych bojowników nie robi to wielkiej różnycy, czy jakaś konkretna grupa jest sektą czy nie, ale dla kogoś, kto ma rozwiązać konkretny problem (na przykład dla policjanta, dla zaniepokojonogo rodzica) nie mówiąc już o członkach tych organizacji, nie jest bez znaczenia czy dana organizacja znajdzie się w, czy poza, pojęciowym gumowym workiem.

Wspomniani autorzy zasłaniają się obawą przed sądowym procesem. Ale właśnie tylko precyzyjnie sformułowana definicja pozwoliłaby udowodnić, że ich osąd nie jest arbitralnym aktem nienawiści, ale rezultatem obiektywnej analizy. Pozwoliłaby na rzeczową, racjonalną dyskusję odwołującą się do faktów.

Ale czy da się sformułować definicję sine ira et studio? Czytaj dalej...